Ostatnimi czasy w oko wpadł nam
chyba najstarszy bar wegetariański we Wrocławiu. I podobno pierwszy w Polsce. „Hańba nam” jak powiadają
ulubione pingwiny z kreskówek męża, nigdy tam jeszcze nie zawitaliśmy, a
podobno warto. Nadrabiamy tę klęskę w łatwy sposób wybierając się wprost w osławione miejsce.
Zaraz po
wejściu rzuciła nam się w oczy kolejka dosyć sporych rozmiarów i mała ilość wolnych
miejsc, zarówno w lokalu jak i przed ( super, że stoliki wystawione są na
zewnątrz). Nic to, dużo ludzi, więc
zapewne jedzenie musi być dobre. Hołdujemy „zasadzie nie odwiedzać miejsc gdzie
wionie pustka”, ponieważ zazwyczaj jest mało, smacznie i nieciekawie. Nie w
Barze Vega:),
tu jest kolorowo, gwarno i wesoło. A więc ustawiamy się w kolejce; jest spora, a więc i
czasu sporo mamy na wybór potraw.
Powoli posuwając się do szczytu kolejki
wpatrując się w ciasta mąż stwierdza, że nie wyjdzie jeśli nie dostanie
sernika, a właściwie tofurnika. Wybór potraw jest spory, ale decydujemy się
właściwie na klasykę, nie komponujemy, wybieramy gotowe zestawy, które
wyglądają dla naszych głodnych, spragnionych oczu na najbardziej apetyczne. Mąż,
który na co dzień nie jada ziemniaków, rzuca się na zestaw z ziemniakami, do
tego zraz wegetariański oblany apetycznym sosem grzybowym i surówka z marchwi.
Oczywiście nie odchodzi od kasy, do chwili kiedy w jego ręce nie wpadnie
tofurnik. Ja wybieram rozsądniej: obserwuję potrawy i klientów, szukam typowej
potrawy, która mogłaby określić sławę lokalu i wybieram również zestaw, ale
oparty na kaszy gryczanej i wspaniale wyglądający kotlet z szpinakiem, do tego
surówka z białej kapusty, która wygląda zachęcająco i eksperyment w postaci
cola Ubuntu i Mate Cola. Nie piliśmy ich wcześniej, a ciekawość zwyciężyła nad
naturalnymi sokami które mamy na co dzień w naszym menu.
Dostajemy jedzenie, ceny są zachęcające: za całość
zapłaciliśmy około czterdziestu kilku złotych (dania dla dwóch osób z napojami
i deserem męża), jest nieźle, super wygląda i zachęcająco pachnie.
Dopadamy do wolnego stolika i rozpoczynamy degustację nie
bardzo zwracając już uwagę na otoczenie. Jedzenie jest smaczne i w dużej
ilości. Troszkę za mało przypraw, ale za to świeże i pachnące
oszałamiająco. Porcja męża znika w
błyskawicznym tempie; nie pozwolił mi
nawet spróbować swojej potrawy, po jego rozmarzonych oczach wnioskuje że było
niezłe. Dopadam ciasta zanim pochłonie w całości. Nie
przepadam za sernikami, ale to ciasto ma przyjemną fakturę i naprawdę niezły
smak. Uszczknęłam jedynie kawałeczek, niestety
muszę oddać, ponieważ mąż już zaczyna zdradzać objawy wściekłego wilka i za
chwilę zacznie na mnie warczeć. Kasza gryczana jest ok ( dużo jej było i nie
ogarnęłam całej porcji ), surówka z
kapusty bardzo dobra, ale to kotlet szpinakowy rządzi:).
Eksperymentalna cola w smaku bardzo sympatyczna, zdecydowanie mniej słodka niż
oryginał, ale to efekt wyłącznie na plus. Wytaczamy się z baru zadowoleni i
najedzeni, spokojnie będziemy się tam pojawiać, aby sprawdzić resztę smakołyków
serwowanych w menu. Możemy polecić to miejsce i potwierdzić jego dobrą sławę: jest pysznie i sympatycznie.
Acha, pragnę szczerze nadmienić, że po posiłku jednak nieco
się rozejrzałam. Moją uwagę przykuły: wyeksponowane cegły, boazeria ze starych
mebli, świetliki, książki na półkach, stół społeczny z pięknymi lampami nad nim
wiszącymi, kawałki balustrad zmienione w parawan, a przede wszystkim stare (wyglądające
na przedwojenne) płytki tworzące przepiękną dekorację na ścianach tuż przy
podłodze.
Bar Vega, ul. Sukiennice 1/2, wejście od Rynek 27a, Wrocław